niedziela, 28 kwietnia 2013

Lekka sałatka z miodowym dressingiem

Przyszła wiosna, a z nią ochota na świeże warzywa i owoce. Dlatego moje urodzinowe menu po prostu musiało składać się między innymi z sałatki. Tego dnia stanowiła doskonały dodatek do delikatnego mięska i pieczonych ziemniaczków, jednak dzień później świetnie sprawdziła się jako lunch do pracy. Sałatka, którą chcę dzisiaj Wam przedstawić jest bardzo kolorowa i bardzo smaczna, a do tego jest po prostu bombą witaminową. Po długiej i męczącej zimie chyba wszystkim tego brakowało, dlatego z przyjemnością przedstawiam...

Sałatkę z pomarańczami i granatem oraz miodowym dressingiem

duża porcja (jako dodatek obiadowy dla ok. 8 głodnych osób)



Należy przygotować:
  • 100 g rukoli
  • 100 g roszponki
  • 6 niewielkich pomarańczy
  • 2 granaty
  • 2 łyżki płynnego miodu
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • 1 łyżka sosu chili (ja użyłam czarnego sosu Tao-Tao)
  • 4 łyżki oliwy z oliwek (najlepiej typu virgin)
  • ok. 6-8 łyżek wody mineralnej niegazowanej

Rukolę i roszponkę myjemy i zostawiamy do ocieknięcia. Pomarańcze filetujemy, a granaty przekrawamy na ćwiartki i wyciągamy cały miąższ (uważając przy tym, żeby się nie opryskać, ponieważ granaty posiadają bardzo silny barwnik i plamy ciężko sprać). Rukolę, roszponkę, cząstki pomarańczy oraz nasiona granatu umieszczamy w dużej misce i przygotowujemy sos. Wszystkie składniki sosu (miód, sok z cytryny, sos chili, oliwę oraz wodę) umieszczamy w szklance lub najlepiej zakręcanym pojemniczku (np. w słoiku) i dokładnie mieszamy (wstrząsamy słoiczkiem). Sałatkę polewamy dressingiem tuż przed podaniem.


Sałatka ma piękne kolory i świetnie prezentuje się na stole.
W tle możecie zobaczyć do czego ją przygotowałam.
Przepis na to mięsko już wkrótce na blogu.

Miłej niedzieli!

sobota, 27 kwietnia 2013

Tort na moje urodzinki :)

Nie tak dawno obchodziłam swoje urodziny i to nie byle jakie, bo stuknęło mi właśnie ćwierć wieku ;) Z tej okazji gościliśmy u nas moją najbliższą rodzinę, dla której postanowiłam przygotować coś wyjątkowego. Co jest najważniejsze w urodziny? Tort oczywiście :) Ostatnio piekłam kilka ciast z kremem i nie mogłam się zdecydować, które wybrać tym razem. Dlatego postawiłam na coś nowego, ale już trochę znanego. Bezy robiłam nie raz i nie dwa, Tort Pawłowej stał się już niemal moją specjalnością. Tym razem zdecydowałam się zrobić prawdziwy tort bezowy. Trzy cienkie, czekoladowe blaty bezowe, krem na bazie prezentowanego ostatnio orange curd i polewa. Mmmm... Na jego wspomnienie aż cieknie mi ślinka ;) Tort wyszedł absolutnie przepyszny i niezwykle efektowny. Chociaż nie wyglądał do końca tak, jak to sobie wyobrażałam, to i tak podbił serca wszystkich biesiadników. Dziś chciałabym Wam zaprezentować...

Tort bezowy z kremem pomarańczowym

porcja dla 8 łasuchów



Do przygotowania blatów bezowych będziemy potrzebować:
  • 6 białek
  • 24 łyżki cukru pudru (chociaż może być również zwykły)
  • 3 łyżeczki soku z cytryny
  • 3 łyżeczki mąki ziemniaczanej
  • 3 łyżki naturalnego kakao
  • 3 małe szczypty soli

Do kremu:
  • 3/4 porcji (5 czubatych łyżek) orange curd np. z tego przepisu
  • 250 ml śmietanki kremówki (30 lub 36%)
  • 250 g serka mascarpone
  • 1 łyżkę soku z cytryny
  • 1/2 szklanki świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy
  • cukier puder do smaku (myślę, że nie więcej niż 4 łyżki)
  • 2 łyżeczki żelatyny rozpuszczone w jak najmniejszej ilości wody (bez niej krem będzie zbyt rzadki)

Do polewy:
  • 100 g mlecznej (lub gorzkiej) czekolady
  • 100 ml śmietanki kremówki

Blaty bezowe można upiec razem (jeśli ma się odpowiednio duży piekarnik i trzy blachy do pieczenia), można też upiec je oddzielnie. Należy wtedy wszystkie składniki podzielić na trzy porcje i masę bezową przygotowywać również trzy razy. Ubite białka należy piec od razu, ponieważ nie za bardzo lubią czekać i mogą spłatać nam psikusa opadając. Tego oczywiście nie chcemy, więc przygotowujemy bezy po kolei.

W misce umieszczamy dwa schłodzone białka i odrobinę soli. Ubijamy, a gdy piana zacznie robić się sztywna, dodajemy stopniowo 8 łyżek cukru. Kiedy piana będzie już bardzo sztywna dodajemy łyżeczkę soku z cytryny, łyżeczkę mąki ziemniaczanej oraz łyżkę kakao. Wykładamy na płaską blachę wyłożoną papierem do pieczenia i formujemy okrąg (Można to sobie ułatwić odrysowując na odwrocie papieru np. głęboki talerz. Wtedy też będziemy mieć pewność, że bezy będą tej samej wielkości.) Pieczemy 45 min. w 150 stopniach. Wszystkie czynności powtarzamy jeszcze dwa razy, a gotowe bezy można przechowywać w temperaturze pokojowej.

Krem to takie trochę pomarańczowe ptasie mleczko. Można go przygotować bez soku pomarańczowego, jedynie z samym orange curd i wtedy nie trzeba dodawać żelatyny. Ja jednak chciałam, aby krem miał jeszcze bardziej pomarańczowy smak i przygotowałam go z podanych powyżej składników. Na noc schowałam go do lodówki i trochę za bardzo zgęstniał, ale smakował wyśmienicie. Jego przygotowanie jest naprawdę proste. Kremówkę i mascarpone umieszczamy w wysokim naczyniu i ubijamy mikserem na najwyższych obrotach. Następnie dodajemy 5 czubatych łyżek orange curd, sok z cytryny i cukier. Tak jak już wspominałam możemy na tym poprzestać i takim kremem przełożyć bezy, a możemy dodać jeszcze sok z pomarańczy i rozpuszczoną żelatynę. Wtedy musimy na jakiś czas (do zgęstnienia) wstawić masę do lodówki i dopiero wtedy składać tort.

Na sam koniec przygotowujemy polewę. Żaroodporną miskę umieszczamy na garnku z gotującą się wodą, a w niej połamaną na kawałki czekoladę i kremówkę. Rozpuszczamy, a gdy uzyskamy już gładką, jednolitą konsystencję, zestawiamy z ognia. Gotową polewę odstawiamy, a gdy ostygnie, jest już gotowa do użytku.

Na paterze czy talerzu układamy pierwszą bezę i wykładamy na nią połowę kremu. Przykrywamy drugą bezą, wykładamy resztę kremy, a na wierzchu umieszczamy trzeci blat bezowy. Całość dekorujemy polewą czekoladową. Torcik można polać także odrobiną podgrzanego orange curd. Ma on to do siebie, że w lodówce lubi zgęstnieć, a przechowuje się go przecież w lodówce. Wystarczy wtedy umieścić go razem ze słoiczkiem na ok. 10 sek. w mikrofali i dodatkowo polać nim tort. Podajemy od razu lub najpóźniej 1 godz. po przygotowaniu.



Może nie jest to deser bardzo szybki, ale nie jest bardzo trudny i każdy poradzi sobie z jego przygotowaniem. Potrzeba tylko trochę chęci i cierpliwości oraz silnej woli (by nie wyjeść orange curd prosto ze słoiczka ;)). Bezy można przygotować dzień wcześniej, krem również. Następnego dnia pozostaje już tylko polewa, złożenie tortu w całość i oczywiście zjedzenie go. Pomarańcze i czekolada to jeden z lepszych duetów i sprawdza się prawie zawsze, a w tym deserze słodka beza i kwaskowy krem komponują się wręcz idealnie. Ja zrobiłam sobie sama taki prezent na urodzinki, a Wy na jaką imprezę przygotowalibyście taki smakołyk? Może stanie się on przebojem zbliżającej się (a dla niektórych szczęściarzy już rozpoczętej) majówki?

Smacznego długiego weekendu!

PS. Niestety moje urodzinowe menu nie zostało wystarczająco dobrze obfotografowane i nie mam zbyt wielu zdjęć. Rodzinka była głodna, a po podróży nie mogłam kazać im dłużej czekać ;) Przy następnej okazji obiecuję zrobić więcej fotek.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Pomarańcze!

Jak zamknąć aromat pysznych i soczystych pomarańczy w słoiczku? Zrobić orange curd! Jakiś czas temu pokazywałam na blogu lemon curd, który świetnie sprawdził się jako coś na kształt polewy do babeczek. Tym razem zastosowanie kremu miało być nieco inne, a i chęci do kuchennych eksperymentów były większe, dlatego bez żadnych przepisów, ale z 2 kg pomarańczy zabrałam się do dzieła. Oczywiście wszystkich pomarańczy do orange curd nie wykorzystałam. Dzięki nim wyczarowałam nie tylko deser (na bazie orange curd), ale także danie główne i dodatek do niego. Przepisy po kolei zamieszczać będę na blogu, a tymczasem zapraszam na przepyszny krem pomarańczowy, czyli...

Orange curd

porcja na 1 słoiczek o pojemności ok. 350 ml



Należy przygotować:
  • 6 żółtek
  • 4 pomarańcze: skórka i sok (mne wyszła pełna szklanka - 250 ml)
  • 1,5 szklanki cukru pudru
  • 100 g zimnego masła dobrej jakości pokrojonego w kostkę

Pomarańcze należy najpierw sparzyć i wyszorować szczoteczką. Nie chcemy przecież zjadać tego, czym były pryskane. Następnie skórkę (cienką jej warstwę) ścieramy na drobnych oczkach tarki, a później owoce przekrawamy na pól i wyciskamy z nich sok. Żółtka umieszczamy w żaroodpornej miseczce i roztrzepujemy bardzo dokładnie widelcem (lub mikserem). Ważne by miseczka pasowała wielkością do jednego z naszych garnków, by móc ją później na nim umieścić. Wyciśnięty sok, otartą skórkę oraz cukier umieszczamy w garnuszku, zagotowujemy i odparowujemy płyn przez ok. 10 min. Po tym czasie powinniśmy otrzymać nieco zagęszczony syrop. Przecedzamy go przez sitko i cały czas mieszając dolewamy małym strumieniem do żółtek. Teraz miseczkę umieszczamy na garnku z gotującą się wodą i cały czas mieszając, czekamy, aż krem zgęstnieje. Może to zająć sporo czasu i potrzeba trochę cierpliwości, ale warto trochę poczekać. W końcowym efekcie będzie on wciąż płynny (nie tak gęsty, jak przygotowywany przeze mnie poprzednio lemon curd) i nie należy się tym martwić. Tak ma być. Stygnąc, krem jeszcze zgęstnieje. Jeśli nie zużyjemy od razu całego, to przechowywać należy go w lodówce i wtedy również nieco zgęstnieje. Gdy krem stanie się gęściejszy i będzie się lekko kleił do drewnianej łyżki, a po przejechaniu nią po dnie miseczki przez chwilę będzie je widać, to znaczy, że należy zdjąć go już z ognia. Wtedy pozostaje nam tylko stopniowo domieszać do niego masło i gotowe. Powiem szczerze, że jego nieco luźniejsza konsystencja i słodki smak, ale z wyczuwalną goryczką (jak w gorzkiej konfiturze z pomarańczy) dużo bardziej mi odpowiadają, niż konsystencja i smak lemon curd. To moje drugie podejście do kremu typu curd i teraz mogę powiedzieć, że jestem w pełni zadowolona, dlatego polecam go serdecznie :)

Jeśli wiecie, że gorzkawy posmak może nie przypaść Wam do gustu i wolelibyście go uniknąć, jest na to prosta rada. Mniej skórki pomarańczowej. Mnie zależało właśnie na takim efekcie, jednak nie każdy musi go lubić. Można wtedy zmniejszyć ilość skórki co najmniej o połowę lub dodać skórkę otartą tylko z jednej pomarańczy. Krem będzie wtedy równie dobry, słodki i pomarańczowy, ale bez wyczuwalnej goryczki. Ja proponuję jednak wersję z większą ilością skórki, ponieważ według mnie ma o wiele ciekawszy, głębszy smak. Na prawdę pycha :)




Smacznego!

PS. Orange curd można wykorzystać do przełożenia ciasta, udekorowania babeczek lub jako smarowidło do naleśników, gofrów czy po prostu tostów. Gdybyście jednak nie zjedli go od razu, to już niedługo na blogu pojawi się bajeczny deser właśnie z orange curd. Będzie pysznie, obiecuję!

sobota, 20 kwietnia 2013

Z cyklu obiad w mniej niż pól godziny: makaron z oliwkami i tuńczykiem

Czasami nie ma ani chęci, ani czasu, by na gotowanie poświęcić więcej niż pól godziny, a najlepiej jeszcze mniej. Co wtedy zrobić? Mój piętnastominutowy makaron! :) Jest tak szybki i przy tym tak dobry, że aż trudno w to uwierzyć. To danie raczej minimalistyczne, ale przecież mniej często znaczy więcej. Myślę, że to właśnie w tym tkwi jego sekret. Prostota, szybkość wykonania i niewielka ilość składników, a przy tym smak, który wcale na to nie wskazuje. Uwielbiam takie dania. Dlatego dziś polecam...

Piętnastominutowy makaron z oliwkami i tuńczykiem

porcja dla 4 osób lub dla 2 na dwa dni ;)



Będziemy potrzebować:
  • 200 g grubego makaronu (kokardki, rurki, świderki, czy co tam akurat macie)
  • 500 g pomidorowej passaty (lub zmiksowanych na gładko pomidorów z puszki)
  • 100 g koncentratu pomidorowego
  • 2 szklanki mleka (może być też płynna śmietanka)
  • 2 puszki tuńczyka w kawałkach (najlepiej w sosie własnym) - łączna masa ryby to 260 g
  • ok. 50 g ciemnych oliwek
  • przyprawy: sól morska (np. z młynka), 1,5 łyżeczki cukru, suszony tymianek (lub inne, ulubione zioła)
  • zieleninka do dekoracji (u mnie kilka listków świeżej roszponki)

Passatę oraz mleko wlewamy do garnka, mieszamy do uzyskania jednolitego koloru i przyprawiamy solą, cukrem oraz tymiankiem. Podgrzewamy, a gdy się zagotuje, wsypujemy do niego surowy makaron (powinien być całkowicie przykryty). W taki oto sposób pyszny, kremowy sos robi się właściwie sam, a my możemy w tym czasie pokroić oliwki (w niezbyt cienkie plasterki), a tuńczyka odcedzić z zalewy. Makaron gotujemy w sosie do miękkości (zazwyczaj zajmuje to trochę więcej czasu, niż producent podaje na opakowaniu, dlatego należy go sprawdzać). Gdy sos zacznie się wchłaniać i gęstnieć dobrze jest częściej mieszać, by nic nie przywarło do dna garnka. Do ugotowanego makaronu dodajemy oliwki oraz delikatnie rozdrobnionego tuńczyka. Całość mieszamy, podajemy udekorowane dowolnymi zielonymi listkami.


Nie, wpis nie jest sponsorowany.
W tle możecie po prostu zobaczyć mój niezbędnik z przyprawami ;)

Smacznego!

PS. Jeszcze zdążycie go dziś przygotować ;)

czwartek, 18 kwietnia 2013

Pietruszkowe kluseczki i sos + drobiowe klopsiki

Wreszcie wiosna! Co ja mówię? Toż to prawie lato dzisiaj. Niestety od weekendu pogoda przestanie nas tak rozpieszczać i temperatury staną się nieco bardziej wiosenne niż letnie, jednak narzekać nie można. Niecałe trzy tygodnie mieliśmy przecież ładną śnieżycę. Korzystając z ładnej pogody samochód zostawiliśmy dziś w spokoju i zrobiliśmy sobie mały spacerek. Po tak długiej zimie miło jest poczuć słońce na twarzy i delikatny, rześki wiaterek. Zimą właśnie słońca brakuje mi najbardziej. Słońca, a także świeżych, sezonowych warzyw i owoców oraz zieleninki. Koperku, szczypiorku i natki pietruszki. To właśnie ona jest główną bohaterką dzisiejszego wpisu. Brakowało mi tego smaku i na następną zimę na pewno zamrożę sobie posiekany koperek i natkę. To naprawdę idealne rozwiązanie, tym bardziej, gdy zima długo nie odpuszcza. Teraz najchętniej zjadłabym od razu wszystko, chociaż wiem, że nowalijki za zdrowe nie są. Ja po prostu nie mogę się nim oprzeć. Tym razem padło na spory pęczek natki pietruszki, ponieważ w mojej głowie jakiś czas temu wykiełkował pomysł na danie z jej użyciem (oraz zamrożonych już jakiś czas temu klopsików). Serdecznie zapraszam na...

Pietruszkowe kluseczki ziemniaczane z klopsikami

porcja dla 2-3 osób



Na kopytka będziemy potrzebować:
  • 0,5 kg ziemniaków
  • ok. 100 g mąki pszennej + 2 garście do podsypania
  • sól do smaku
  • pół pęczka natki pietruszki

Na sos:
  • 1 cebulę
  • pół pęczka natki pietruszki
  • 2 łyżki masła
  • 2 łyżki mąki
  • przyprawy: sól, pieprz, słodka mielona papryka, cukier
  • woda
  • porcja klopsików, na które przepis znajdziecie tutaj :)

Ziemniaki obieramy, kroimy w kostkę i gotujemy do miękkości w dobrze osolonej wodzie. W tym czasie przygotowujemy sos. Cebulkę kroimy w kostkę, natkę drobno siekamy. Na patelni rozpuszczamy masło, dodajemy cebulkę i rumienimy dość mocno, ale trzeba uważać, by jej nie przypalić. Kiedy nabierze już ładnego koloru dodajemy mąkę rozrobioną w ok. szklance wody. Sos zagotowujemy i gdyby był zbyt gęsty, dodajemy jeszcze trochę wody. Doprawiamy solą, pieprzem, słodką papryką w proszku i cukrem, dodajemy natkę i gotujemy jeszcze 1-2 min. Do sosu dokładamy klopsiki i przykrywamy, by dobrze się zagrzały. Ugotowane ziemniaki dokładnie ugniatamy lub mielimy w maszynce do mięsa, dodajemy mąkę (nie wszystko od razu, najpierw jakieś 3/4) oraz drobno posiekaną natkę i bardzo dokładnie mieszamy. Jeśli masa jest jest jeszcze bardzo lepka, dodajemy resztę mąki. Dobrze jest wyrabiać ciasto na kluseczki z jeszcze ciepłych ziemniaków, wtedy zabiorą mniej mąki i będą niezwykle delikatne w smaku. Masę dzielimy na części, z każdej rolujemy wałeczek i kroimy go na kwadratowe kawałki (takie poduszeczki). Tak przygotowane kluski wrzucamy na wrzątek, czekamy aż wypłyną i od tego czasu gotujemy jeszcze minutę. Łyżką cedzakową wyjmujemy je na talerz, podajemy z przygotowanym sosem i klopsikami.





Czasami dobrze jest mieć zamrożone jedzonko na czarna godzinę, czyli na taką chwilę, gdy za specjalnie nie będzie nam się chciało stać przy garach lub brak czasu nie pozwoli nam na kulinarne szaleństwa. Ja o moich klopsikach przypomniałam sobie, gdy zabrałam się za czyszczenie zamrażalnika, bo przecież raz na jakiś czas lodówkę wypadałoby rozmrozić. Wtedy też powstał pomysł na to danie. Gdybym miała przygotowywać je od podstaw, zajęłoby mi to o wiele więcej czasu, a tak mamy pyszny i prosty obiad i nie trzeba pół dnia spędzać w kuchni. Ok, wiem, że część z Was pewnie to lubi (tak samo jak ja ;)), ale czasem warto wyjść z domku i skorzystać z tak pięknej pogody. Prawda?

Tak przygotowane kluseczki rozpływają się w ustach,
a dodatek pietruszki nadaje im wyjątkowego smaku. Polecam serdecznie :)

Pozdrawiam wiosennie i życzę smacznego!

niedziela, 14 kwietnia 2013

Intensywny w smaku sos czekoladowy + śmietankowy budyń + czekoladowa granola = deser idealny :)

O tak! To smakołyk w sam raz na niedzielne popołudnie. Jest naprawdę szybki, nie wymaga pieczenia, a większość składników mamy zawsze w domu. Smak? Obłędny. Sos bardzo intensywnie czekoladowy, a budyń gęsty i kremowy. Nie wiem, co jeszcze napisać o tym deserze... No może poza tym, że nie spodziewałam się, aż tak wspaniałego efektu. Czy nam smakował? Bardzo. Czy go jeszcze powtórzę? Na pewno i to nie raz! Już się zastanawiam, kiedy będę mogła go znów przygotować ;)

Deser budyniowy z sosem czekoladowym i granolą

porcja dla 2 łasuchów



Do zrobienia budyniu należy przygotować:
  • 2,5 szkl. mleka
  • 4 łyżki cukru (ja użyłam brązowego cukru typu demerara)
  • 4 płaskie łyżki mąki pszennej
  • 2 płaskie łyżki mąki ziemniaczanej

Do sosu:
  • 60 g dobrej jakości masła
  • 4 łyżki kakao
  • 6 łyżek cukru (również demerara)
  • 4 łyżki mleka

Dodatkowo:
  • 2 łyżki gotowej (lub domowej) granoli czekoladowej lub wiórki czekoladowe do dekoracji

Najpierw przygotowujemy sos czekoladowy. W niewielkim garnuszku umieszczamy masło z mlekiem oraz cukrem i rozpuszczamy, cały czas mieszając. Gdy cukier całkowicie się rozpuści dodajemy kakao i całość bardzo dokładnie mieszamy, nie podgrzewając już za bardzo, ponieważ polewa może się rozwarstwić. Jeśli się tego boimy, kakao możemy dodać po zestawieniu garnuszka z ognia. Gdyby jednak przytrafiła nam się taka wpadka, szybko wyłączamy płomień, a do masy dolewamy łyżkę mleka. Mieszamy energicznie do uzyskania jednolitej masy. W wersji tylko dla dorosłych możemy zamiast mleka dodać niewielką ilość alkoholu, np. likieru pomarańczowego. Sos będzie wtedy smakował niczym trufle. Gotowy sos czekoladowy wlewamy na dno szerokich szklanek i odstawiamy do ostygnięcia.

Budyń przygotowujemy tak samo jak ten z papierka. 1,5 szklanki mleka wlewamy do garnuszka, dodajemy cukier i podgrzewamy na małym ogniu. Do pozostałego mleka wsypujemy mąkę pszenną i ziemniaczaną i bardzo dokładnie mieszamy. (Ja czasami używam do tego celu stojącego blendera. Mam wtedy pewność, że nie będzie grudek.) Do bardzo ciepłego mleka, ale jeszcze nie gotującego się, dodajemy mleko z rozmieszaną mąką. (Jeśli wlejemy mieszankę mączną do gotującego się już mleka, budyń może zacząć gęstnieć partiami, zanim zdążymy zamieszać i wtedy raczej na pewno porobią się grudki.) Natychmiast zaczynamy mieszać i kontynuujemy, aż budyń zacznie gęstnieć i w końcu się gotować (na powierzchni zaczną pojawiać się duże bąble). Gotujemy jeszcze 1-2 min. i odstawiamy do ostygnięcia. W razie gdyby zrobił się kożuszek, dobrze jest go zdjąć (i zjeść ze smakiem ;)). Ostudzony budyń przekładamy do szklanek. Ja trochę się pospieszyłam i nałożyłam na sos jeszcze lekko ciepły, dlatego czekolada zaczęła się rozpuszczać i granica między sosem, a budyniem gdzieniegdzie stała się lekko nieostra ;) Nie ma to jednak najmniejszego wpływu na ostateczny smak deseru, a jedynie na jego wygląd.



Szklaneczki z sosem i budyniem ostawiamy do całkowitego ostygnięcia. Ja nie wstawiałam ich do lodówki, ponieważ wolę takie desery w temperaturze pokojowej. Przed samym podaniem posypujemy budyń granolą lub innymi dodatkami. (Mnie już marzy się taki pudding z malinami czy truskawkami.) Teraz pozostało nam już tylko usiąść wygodnie w fotelu i delektować się smakiem tego pysznego deseru.

Deser podbił nasze serca, a to był przecież jego debiut.
Wspaniałe w nim jest także to, że może mieć wiele różnych odsłon
i już nie mogę się doczekać kolejnych ;)

Miłego wieczoru!

Powrót do dzieciństwa, czyli placuszki z jabłkami

Już sam zapach placuszków z jabłkami przywodzi na myśl ciepłe wspomnienia. Babcia smażyła je nam (mnie i mojemu rodzeństwu) zazwyczaj na kolację, jednak teraz kolacji często w ogóle nie jemy. Kiedy po pracy kończę przygotowywać jedzenie, jest to zwykle raczej obiadokolacja i na nic więcej nie mamy już ochoty. Dlatego placuszki robię raczej na niedzielne, leniwe śniadanie, gdy czasu jest trochę więcej i gdy można usiąść i po prostu cieszyć się chwilą. Zdarza się, że nawet w niedzielę nie dane nam jest poleniuchować, więc tym bardziej warto doceniać ten czas. W niedalekiej przyszłości czeka mnie dość pracowity i raczej nie sprzyjający odpoczywaniu czas, dlatego póki tylko mogę, staram się robić to na zapas, np. przy talerzu placków posypanych delikatnie cukrem pudrem. Mmmmm. Pycha!

Placuszki z jabłkami

porcja dla 2-3 osób



Będziemy potrzebować:
  • 1,5 szkl. mleka
  • 2 jajka
  • 50 g rozpuszczonego i ostudzonego masła
  • 4 łyżki kwaśnej śmietany
  • 2 czubate łyżeczki proszku do pieczenia
  • 3-4 łyżki cukru
  • 2 szkl. mąki pszennej
  • szczypta cynamonu (opcjonalnie)
  • 2 duże jabłka
  • cukier puder do posypania
  • olej do smażenia (ja używam w spray'u)

Wszystkie składniki (oprócz jabłek) umieszczamy w misce, a następnie miksujemy mikserem na gładką masę. Jabłka kroimy w ósemki, dodajemy do ciasta i dokładnie mieszamy (już nie mikserem). Smażymy na lekko natłuszczonej patelni na rumiano z obu stron. Najlepiej na niewielkim ogniu, inaczej w środku mogą pozostać surowe. Podajemy oprószone cukrem pudrem lub z łyżką kwaśnej śmietany.


Polecam zarówno na śniadanie jak i na słodki obiad lub kolację.
Są bardzo szybkie, a efekt murowany :)

Placuszki zawsze wychodzą pyszne i puszyste. Jednak ja robię je zwykle na oko i raczej nie odmierzam dokładnie składników. Tym razem zrobiłam to po raz pierwszy - specjalnie dla Was - i na szczęście udały się jak zwykle :)

Smacznego!

sobota, 13 kwietnia 2013

Tradycyjna kuchnia polska? Niezupełnie!

Po ostatnich słodkościach przyszła pora na coś bardziej konkretnego. Samym cukrem żyć się nie da i dobrze, bo byłoby nudno. Dzisiejszy pomysł to klasyka w nowej odsłonie. Tradycyjne kopytka i klopsiki jakich nigdy wcześniej nie jadłam. Danie wyszło aromatyczne i po prostu pyszne. Jedyne w swoim rodzaju.  Jest dowodem na to, że nie należy bać się nowych smaków i być może zaskakujących połączeń, bo może wyjść naprawdę ciekawie. Obiadek smakował nam bardzo, w związku z tym na stałe wejdzie do naszego menu. Chcecie wiedzieć co takiego wymyśliłam?

Klopsiki curry w pysznym sosie

z podanych składników wyszły 22 spore klopsiki



Potrzebujemy:
  • 500 g mielonego mięsa (u mnie z kurczaka)
  • 1 bułkę kajzerkę
  • 5 plasterków boczku
  • ok. 5 cm świeżego imbiru
  • 3 małe ząbki czosnku
  • 1 jajko
  • przyprawy: sól, pieprz, słodką mieloną paprykę, curry, cynamon
  • płatki owsiane
  • 200-300 ml mleka
  • 200 ml płynnej śmietanki 12/18% (może być samo mleko)
  • 1 kopiastą łyżkę mąki
  • olej do smażenia

Bułkę namaczamy w ciepłej wodzie. Boczek kroimy w małą kostkę (jeśli jest ze skórą, to ją odkrawamy), imbir i czosnek drobniutko siekamy. Na patelni najpierw podsmażamy boczek, a gdy zmieni się w chrupiące skwarki, dodajemy imbir i czosnek i przesmażamy całość jeszcze minutkę. Zestawiamy z ognia. Płatki owsiane mielimy w blenderze na mączkę. (Ja wsypałam 20 łyżek i trochę mi zostało, ale to nic. Można je przechowywać w szczelnie zamkniętym pojemniku.) Mięso umieszczamy w misce, dodajemy do niego namoczoną bułkę, jajko, boczek z imbirem i czosnkiem, ok. 4 kopiastych łyżek zmielonych płatków owsianych oraz przyprawy: sól i pieprz do smaku, 2 łyżeczki słodkiej papryki, 1,5-2 łyżeczki curry, 0,5 łyżeczki cynamonu. Całość dokładnie mieszamy. Jeśli masa jest zbyt kleista, można dodać jeszcze 1 łyżkę mączki z płatków owsianych. Następnie formujemy klopsiki, które obtaczamy również w zmielonych płatkach owsianych. Podsmażamy je na niewielkiej ilości oleju (najlepiej na małym ogniu w głębokiej patelni lub w garnku z grubym dnem) z dwóch stron na złoto-brązowo i zdejmujemy na talerz. Mąkę rozrabiamy ze śmietanką i łączymy z 200 ml mleka. Płyn wlewamy na patelnię po klopsikach. Doprawiamy solą, słodką papryką i curry. Jeśli nasze curry jest łagodne, można też dodać odrobinę ostrej papryki lub chilli. Gdy sos zacznie się gotować, dodajemy zrumienione klopsiki i całość dusimy ok 10 min. Podajemy z ryżem lub tak jak ja, z domowymi kopytkami ziemniaczano-marchewkowymi z odrobiną imbiru (na zdjęciach są odsmażone). Takie połączenie sprawdziło się zaskakująco dobrze, dlatego polecam serdecznie wszystkim, którzy lubią próbować nowych rzeczy, ale także tradycjonalistom ;)


Wahałam się, czy dodawać również przepis na kopytka,
ale jeśli będzie zainteresowanie, z przyjemnością go przygotuję :)

Przy okazji tych pysznych klopsików chciałam również wspomnieć o moim ostatnim patencie na zdrowszy zamiennik bułki tartej. Pewnie zaraz się dowiem, że to żadna nowość i wszyscy już dawno tak robią, ale ja ostatnio wpadłam na to trochę przez przypadek. Otóż bułka tarta skończyła mi się już jakiś czas temu i kto by pamiętał o zakupie tak prozaicznej rzeczy? Rzecz jasna kiedy wzięłam się za klopsiki, nie miałam pojęcia, że jej nie mam. Jakież było moje zdziwienie, gdy sięgnęłam po pojemnik, który okazał się pusty! Wszystko było już gotowe i doprawiona masa mięsna czekała już tylko na zagęszczacz w postaci właśnie bułki tartej. Formować klopsików za bardzo się z niej nie dało, bo była dość lepka, więc musiałam wymyślić jakiś zamiennik. Przeglądając szafki znalazłam jedynie mąkę: pszenną, ziemniaczaną i żytnią razową oraz płatki owsiane. No i mnie olśniło. Mąką nie chciałam mięsa zagęszczać, ale mąka z płatków owsianych to już trochę inna historia. W blenderze dokładnie je zmieliłam i z radością dokończyłam klopsiki. Zawsze w takich momentach rozpiera mnie duma! Wymyśliłam! Ja! Sama! Bez niczyjej pomocy, ani internetowej, ani książkowej, ani niczyjej. Później jednak często przeżywam rozczarowanie, gdy okazuje się, że ktoś, kiedyś wpadł już na taki pomysł. W kuchni wymyślono naprawdę wiele i ciężko zrobić coś całkiem nowego. Mimo wszystko w takich chwilach jestem zadowolona, że nie korzystałam z żadnej pomocy i gotowych rozwiązań, a ruszyłam mózgownicą sama ;)

Zadzwonić do mamy/babci/ciotki/przyjaciółki - 15 min. Zajrzeć do książki kucharskiej - 10 min. Sprawdzić coś w internecie - 5 min. Wymyślić coś samemu - bezcenne :)))

Smacznego i pełnego inspiracji weekendu Wam życzę!

niedziela, 7 kwietnia 2013

Wypasione ciacha z odzysku

Zdarza się, głównie po świętach, że wszystkiego nie uda nam się dość szybko zjeść. Mnie został spory kawałek lekko wyschniętego ciasta czekoladowego. Można odświeżyć je w mikrofali i zjeść np. z dżemem lub mlekiem, ale można zrobić z nich coś lepszego. Bajaderki! Jako mała dziewczynka uwielbiałam te ciastka, dopóki babcia nie powiedziała mi, że w cukierniach robi się je z resztek. Później już trochę bałam się je jeść, jednak doskonale pamiętałam ich smak, który wspominałam z rozrzewnieniem. Dlatego, gdy tylko zorientowałam się, że  nasze powielkanocne ciasto nie nadaje się już do zjedzenia, postanowiłam je wykorzystać, zanim musiałabym je wyrzucić. Tak powstały pyszne, wilgotne bajaderki, które smakują tak samo, jak te kupne, a przynajmniej wiemy, co znajduje się w środku. Przepis jest bardzo prosty i szybki, a ciastka wychodzą po prostu bajeczne. Zapraszam na przepis.

Bajaderki

podana ilość składników wystarcza na 10 sporych ciastek



Do przygotowania bajaderek potrzebne będzie:
  • 100 g biszkoptów lub herbatników lub domowego biszkoptu
  • kawałek (u mnie było to pół keksówki) domowego ciasta czekoladowego lub innego, np. babka drożdżowa piaskowa, zebra, ciasto ucierane, murzynek, na dobrą sprawę cokolwiek byle bez kremu, owoców, galaretki czy innych dodatków, może być za to z bakaliami
  • 100 g gorzkiej czekolady
  • 100 ml płynnej śmietanki 30-36% (może być także słodka śmietanka 12/18% lub po prostu) mleko
  • 1/2 szklanki mleka
  • 100 g namoczonych wcześniej rodzynek (chyba że ciasto było już z bakaliami)
  • 1 aromat rumowy lub trochę rumu
  • 3/4 słoika dżemu (ja użyłam wiśniowego)
  • ewentualnie trochę cukru pudru (jeśli użyte ciasta były mało słodkie)

Do polewy:
  • 200 g dowolnej czekolady (u mnie 100 g gorzkiej i 100 g mlecznej)
  • 50 ml słodkiej śmietanki 30-36%

Dodatkowo:
  • wiórki kokosowe, drobno siekane orzechy lub migdały do posypania/obtoczenia ciastek

Czekoladę łamiemy na kawałki i wraz ze śmietanką umieszczamy w garnuszku. Rozpuszczamy, cały czas mieszając. Wszystkie rodzaje ciasta, herbatniki czy biszkopty kruszymy drobno i umieszczamy w sporej misce. Dodajemy mleko, rozpuszczoną z czekoladę, rodzynki, aromat rumowy (lub odrobinę rumu), dżem i cukier puder (o ile w ogóle go dodajemy). Całość bardzo dokładnie mieszamy, rozcierając i ugniatając składniki. Odstawiamy do lodówki na 15-20 min. Po tym czasie z ciasta formujemy spore kulki, które układamy na blasze lub desce wyłożonej papierem do pieczenia. Następnie przygotowujemy polewę. Połamaną czekoladę rozpuszczamy razem ze śmietanką i lekko studzimy. (Powinna trochę zgęstnieć, ale nie za bardzo.) Bajaderki możemy całe zanurzyć w czekoladzie i z powrotem odłożyć na papier do pieczenia lub tylko polać je łyżką roztopionej czekolady. Podobnie postępujemy z orzechami/wiórkami kokosowymi. Albo całe ciastka w nich obtaczamy, albo tylko je nimi posypujemy. Ja miałam 100 g siekanych migdałów i szczerze mówiąc taka ilość nie wystarczyłaby na obtoczenie wszystkich bajaderek. Gotowe ciastka umieszczamy w lodówce i z niecierpliwością czekamy, aż polewa zastygnie. Później już tylko z radością konsumujemy :)


Bajaderki polecam podawać w papilotkach do muffinek.
Unikniemy pobrudzenia czekoladą,
a do tego jak ślicznie i wiosennie będą wyglądać!

Smacznego!

czwartek, 4 kwietnia 2013

Wielkanocne ciasto z białą czekoladą i m&m's

Wielkanoc już za nami, jednak dopiero teraz mam chwilę, by usiąść i spisać przepis, którym chciałam się z Wami podzielić. Długo się zastanawiałam, jakie ciasto upiec na tą wyjątkową okazję, a w końcu wybrałam ciacho, które nie jest typowo wielkanocne. Dlatego powtórzę je pewnie jeszcze nie raz, również na co dzień. Was również zachęcam do jego wypróbowania wcześniej niż dopiero za rok, ponieważ wśród moich bliskich zrobiło furorę. Dlaczego? Powód jest prosty. Jest pyszne. Ciasto jest wilgotne i delikatne, wprost rozpływa się w ustach, a masa jest bardzo kremowa i smakuje trochę jak nugat. Krem przygotowałam bowiem na bazie mojego wcześniejszego pomysłu, a mianowicie wykorzystałam sprawdzone już połączenie mlecznej czekolady i masła orzechowego crunchy. Efekt był naprawdę rewelacyjny. Słowo daję. Na świadków mam całą moją rodzinę i P. :) A teraz już bez dłuższych wstępów zapraszam na...

Ciasto z białą czekoladą i kremem nugatowym oraz polewą kajmakową

porcja na tortownicę o średnicy 24 cm



Na ciasto potrzebujemy:
  • 200 g dobrej jakości masła + trochę do natłuszczenia tortownicy
  • 180 g brązowego cukru demerara
  • 180 ml ciepłej wody
  • 200 g białej czekolady
  • 1 łyżkę miodu
  • 2 małe opakowania cukru z prawdziwą wanilią lub 2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
  • 2 jajka w temperaturze pokojowej
  • 1 łyżeczkę proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczkę sody
  • 300 g mąki pszennej + trochę do oprószenia tortownicy

Na krem:
  • 250 g serka mascarpone
  • 250 ml płynnej śmietanki 36%
  • 100 g mlecznej czekolady
  • 3 kopiaste łyżki masła orzechowego typu crunchy
  • 2 łyżeczki żelatyny rozpuszczone w kilku (2-3) łyżkach wody

Na polewę:
  • 100 ml płynnej śmietanki 36%
  • 5 łyżek brązowego cukru demerara
  • 50 g dobrej jakości masła

Dodatkowo:
  • ok. 100 g m&m's z orzechami

Mleczną czekoladę łamiemy na kawałki i rozpuszczamy razem z masłem orzechowym. Studzimy, a w tym czasie mascarpone ubijamy ze śmietanką. Dodajemy przestygniętą, ale wciąż płynną czekoladę z masłem orzechowym i również przestygniętą, rozpuszczoną żelatynę. Miksujemy jeszcze chwilę i odstawiamy do lodówki.

Kiedy krem się chłodzi, połamaną na kawałki białą czekoladę wraz z wodą, pokrojonym w kostkę masłem, cukrem waniliowym (lub ekstraktem), miodem i brązowym cukrem umieszczamy w średniej wielkości garnuszku, stawiamy na małym ogniu i cały czas mieszając, rozpuszczamy do momentu aż całość stanie się gładka i jednolita. Następnie zdejmujemy rozpuszczoną czekoladę z dodatkami z ognia i odstawiamy na kilkanaście minut do ostygnięcia. Po tym czasie mieszankę miksujemy, dodając najpierw po jednym jajku, a później mąkę z proszkiem i sodą. 
ciasto przelewamy do natłuszczonej masłem i oprószonej mąką okrągłej formy. Pieczemy w 150 stopniach ok. 50 min. Po tym czasie możemy sprawdzić patyczkiem i w razie potrzeby dopiec jeszcze chwilę. Ciasto studziłam w piekarniku, najpierw zamkniętym i tylko wyłączonym, a po ok. 15 min. dopiero uchyliłam drzwiczki. Wcześniej bardzo podobne ciasto trochę mi opadło, ale po zastosowaniu tych środków ostrożności, wszystko powinno być ok.

Na końcu przygotowujemy polewę. Wszystkie składniki umieszczamy w niewielkim garnuszku, rozpuszczamy i doprowadzamy do wrzenia. Gotujemy ok. 15 min. Gdy polewa zgęstnieje, odstawiamy do lekkiego przestygnięcia. (Jeśli się zagapimy, a polewa wystygnie całkowicie i zgęstnieje zbyt mocno, wystarczy dodać ok. 1-2 łyżki płynnej śmietanki 36% i chwilę podgrzać. Później staramy się polać nią ciasto, zanim stanie się zbyt gęsta. ;))

Całkowicie wystudzone ciasto przekrawamy na dwa równe krążki, przekładamy kremem i polewamy przygotowaną polewą. Dekorujemy m&m'sami zanim polewa zastygnie. Przechowujemy w lodówce.



Ciasto okazało się strzałem w 10 i zniknęło bardzo szybko. Byłam dumna, bo na stole wielkanocnym wyglądało tak, jak smakowało. Rewelacyjnie :) Polecam serdecznie na wszelkie rodzinne okazje lub gdy macie ochotę na coś wyjątkowego.

A tak moje ciacho prezentowało się na wielkanocnym stole w towarzystwie
sernika na zimno, drożdżowych babek i pięknych, wiosennych kwiatów.

Smacznego!